Teatr Telewizji TVP

„Operacja Reszka” – Piotr Jegliński: „Reszka” to byłem ja

– Muszę powiedzieć, że Jan Wieczorkowski świetnie uchwycił nawet niektóre moje tiki, jak np. przecieranie okularów. Spotkałem się z nim, a on mnie uważnie obserwował. Zagrał mnie tak dobrze, że w czasie prapremiery spektaklu, patrząc na ekran szczypałem się w ucho, bo myślałem, że mam rozdwojenie jaźni – mówi Piotr Jegliński, legendarny działacz opozycji, główny bohater spektaklu „Operacja Reszka”.

Oglądaj spektakl na vod.tvp.pl

Autorem scenariusza „Operacji Reszka” jest Pana przyjaciel Włodzimierz Kuligowski. Jak doszło do powstania tego scenariusza?


– W Instytucie Pamięci Narodowej zostały odnalezione papiery pod tytułem „Operacja Reszka”. Włodzimierz Kuligowski zainteresował się tym i zwrócił się do mnie z różnymi pytaniami. Spotykaliśmy się często i przedstawiałem mu szczegóły tej sprawy, a on szalenie się tym rozentuzjazmował.

Czyli Włodzimierz Kuligowski połączył wiedzę zaczerpniętą z dokumentów z IPN z Pańskimi informacjami?

– Tak. Odnalazły się unikalne dokumenty i aż dziwię się, że ich nie zniszczono. Jest tam np. kontrakt MSW z agentem. Opisane w nim były wszystkie powinności tego agenta, ale także MSW w razie wpadki. Było tam zapewnienie agentowi bezpieczeństwa materialnego – chodziło o odkładanie na książeczkę PKO pieniędzy co miesiąc. W razie czego centrala miała go reklamować, czyli wymienić na innego szpiega. I tak się stało.

Chodzi tu o osobę, która występuje w spektaklu jako Kazimierz?

– Tak, to Kazimierz Charzewski. To nazwisko nie jest tajemnicą. Jest ono upublicznione, więc nie ma potrzeby ukrywania.
 
Rozumiem, że na początku działał wspólnie z Panem w dobrej wierze, a później został zwerbowany?

– Tak. Przyjechałem do DDR-u w końcówce 1976 roku i przywiozłem książki i powielacz – to był pierwszy powielacz przywieziony do kraju i dzięki niemu powstała podziemna oficyna NOWA. Kazimierz studiował w Dreźnie i u niego te rzeczy zostawiłem. Tam przyjeżdżali moi koledzy i odbierali. Był taką skrzynką kontaktową. Po niecałym roku SB się zorientowała w całej sprawie obserwując częstotliwość pojawiania się nowych książek w środowisku KUL-u i w Warszawie. Były to czasy, kiedy takie książki nie pojawiały się w dużej liczbie. Przypuszczam, że polskie służby zaczęły śledzić tropy. I tak dotarli do Drezna i Kazimierza Charzewskiego. Są też przypuszczenia, że Kazimierza zadenuncjował kolega, który z nim studiował. W każdym razie Charzewski został zatrzymany na granicy i postawiono go przed wyborem, że albo zostanie przekazany enerdowskiej STASI czy Rosjanom, albo zdecyduje się na współpracę. Dodam tu tylko, że przewiozłem kilkadziesiąt tysięcy ulotek z apelem do żołnierzy z Armii Sowieckiej. Jak dzisiaj na to patrzę, to było zupełne szaleństwo. Tekst był napisany po polsku i po rosyjsku, mojego autorstwa.

Jakie były konsekwencje tej współpracy Kazimierza?

– Od chwili podjęcia współpracy przez Charzewskiego książki i materiały odbierane przez moich kolegów były przechwytywane. Jednak nie wszystkie. Bo jak z nim rozmawiałem telefonicznie, to upominałem się o jakieś książki i musieli część przepuścić, żebym się nie zorientował, że coś jest nie tak.

Akcja „Operacji Reszka” rozgrywa się w Warszawie – tu odbywają się narady polskich służb, w Dreźnie, gdzie działał Kazimierz oraz w Paryżu, gdzie Pan przebywał i skąd próbowano Pana zwabić do kraju…

– Kazimierz przyjechał do Paryża i ja już wtedy, kiedy on przyjechał byłem prawie pewien, że coś złego się z nim stało. Mieszkałem wtedy jako student w klasztorze księży misjonarzy św. Wincentego a Paulo przy rue de Sevres. On miał numer telefonu w Paryżu do moich znajomych, pod który w razie jakiegoś niebezpieczeństwa miał dzwonić. Pewnego dnia zadzwonił do klasztoru i przeprowadził ze mną prawie półgodzinną rozmowę. Byłem tym trochę wstrząśnięty, bo wiedziałem, że to może być podsłuchiwane i wtedy bylibyśmy zdemaskowani. Po wtóre, dziwiłem się bardzo, bo wiedziałem, że był dużym skąpcem i w życiu by nie zadzwonił, gdybym mu nie powiedział, że zwrócę mu pieniądze. Było parę drobnych rzeczy, które się nałożyły na siebie. Gdy przyjechał, to postanowiłem sytuację wyjaśnić. Piliśmy wino i powiedziałem: „Kaziu, powiedz prawdę”.  I wtedy się załamał. Miał polecenie, żeby mnie ściągnąć do Polski albo do jednego z krajów socjalistycznych. Miał się wcześniej dopytywać swoich mocodawców, co się ze mną stanie. Padła odpowiedź: „Reszka będzie wyeliminowany”. Był to dla mnie szok, bo wtedy jako młody jeszcze człowiek po raz pierwszy zetknąłem się z takimi metodami.

Potem Kazimierz został przejęty przez służby francuskie…

– Kiedy się przyznał, to go poprosiłem, żeby o tym wszystkim napisał. Namawiałem go, żeby został. Starałem mu się załatwić poprzez Kościół niemiecki możliwość pobytu w klasztorze z perspektywą rozpoczęcia normalnego życia. On wtedy zaczął jednak kręcić. Zaczął też wychodzić na miasto. Oświadczenie, w którym napisał o swoim zwerbowaniu, było skierowane do redakcji kwartalnika „Spotkania”. Przekazałem to oświadczenie kilku osobom. Być może to oświadczenie trafiło do Francuzów. Chociaż mogło tak być, że spotykał się z PRL-owskimi agentami, być może namierzonymi wcześniej.

W którym momencie Kazik został aresztowany?

– Akurat dobrze to pamiętam, bo był to dzień, kiedy była dystrybucja „Kultury” paryskiej. Jako wolontariusz pomagałem Jerzemu Giedroyciowi dystrybuować „Kulturę”. Trzeba było pojechać do drukarni, pakować w specjalne koperty i to szło na cały świat. Rano, gdzieś koło 6.30, zobaczyłem w zasadzie pustą ulicę, na której było tylko kilku dziwnych ludzi. Pomyślałem sobie, że dzieje się coś dziwnego, ale nie przywiązywałem do tego zbyt wielkiej wagi. Dopiero gdy wróciłem po południu, zobaczyłem, że w pokoju nie ma bagaży Kazimierza. Znajomy ksiądz mi powiedział, że była policja, otworzyli tę moją celę i rzeczy Charzewskiego zabrali. Potem byłem przesłuchiwany przez francuską policję, bo miał się odbyć jego proces. Mnie jako świadkowi dano możliwość zapoznania się z zeznaniami Kazimierza. Był wyposażony w jakieś specjalne papiery do tajnej korespondencji, był wszechstronnie wyszkolony w szpiegowskim rzemiośle. Zapytano się mnie, co będzie. Odpowiedziałem: „Do tego procesu nie dojdzie, bo go wymienicie”. Potem przeczytałem w gazetach, że w Warszawie został aresztowany francuski dziennikarz, trockista Philippe Ries. Zarzucono mu szpiegostwo, a później nielegalne przewożenie wódki. Takie śmieszne rzeczy…

Czyli wyglądało to na aresztowanie w celu wymiany na swojego człowieka?

– Tak. Wiem, że to było konsultowane w najwyższych kręgach. Z jednej strony był prezydent Valery Giscard d’Estaing, z drugiej I sekretarz KC PZPR Edward Gierek. Nie chciano psuć dobrych stosunków. Wtedy zrobiła się wielka burza w prasie i telewizji francuskiej, a postanowiono jednak zamieść to pod dywan.

Wiem, że spotkał się Pan z odtwórcami głównych ról w spektaklu – Janem Wieczorkowskim, który grał Pana i Maciejem Zakościelnym, odtwórcą roli Kazimierza. Jak to wyglądało?

– Przyjechali do mnie tutaj do domu. Opowiadałem im jak zachowywał się Kazimierz, o jego rysie psychologicznym. Muszę powiedzieć, że Jan Wieczorkowski świetnie uchwycił nawet niektóre moje tiki, jak np. przecieranie okularów. Ja mówiłem, a on mnie obserwował. Bardzo uważnie obserwował. Do tego stopnia, że jak była prapremiera spektaklu i patrzyłem na ekran na Wieczorkowskiego grającego mnie, to się szczypałem w ucho, bo myślałem, że mam rozdwojenie jaźni.

Jak ogólnie ocenia Pan realizację spektaklu, pod względem oddania atmosfery i realiów tamtych lat, w tym np. narad „bezpieczniaków“?

– To wszystko zostało świetnie pokazane. Pokazywałem im zdjęcia z tamtego czasu – swoje i Charzewskiego. Klimat został znakomicie odtworzony, a szczególnie narada na Rakowieckiej. Zostali zaangażowani naprawdę świetni aktorzy, że wymienię tylko Zdzisława Wardejna.

9 dni zdjęciowych, 40 lokalizacji, 40 aktorów. To ogromne przedsięwzięcie jak na Teatr Telewizji…

– Podziwiam panią Ewę i wszystkich, którzy brali udział w tej realizacji.
 
W epilogu dowiadujemy się, że musiał Pan składać wyjaśnienia w 1999 roku, a Kazimierz występował o status pokrzywdzonego…

– Zostałem doprowadzony na policję, bo okazało się, że list gończy wysłany za mną w 1978 roku nie został zawieszony. Zostałem wezwany do prokuratora i powiedział mi, że wstydzi mi się zadać pytanie. Musiał zadać pytanie, czy byłem szpiegiem. Byłem bowiem oskarżony z artykułu 124 kodeksu karnego PRL: „kto wchodzi w sprzysiężenie z obcym mocarstwem na szkodę żywotnych interesów PRL oraz jej sojuszników podlega karze od 5 lat do kary najwyższej“. Zupełna paranoja. Dla mnie to był policzek. Taka specyficzna nagroda, którą mi dała Rzeczpospolita.

Wiem, że na „Operacji Reszka” nie zakończyły się działania służb skierowana przeciwko Panu. Była jeszcze „Operacja Vidal”…

– Tak, władze PRL uważały mnie za kogoś bardzo groźnego. Właśnie niedawno ujawnione zostały akta wywiadu właśnie o „Operacji Vidal”. Wykonawcą miał być student, członek NZS-u, alpinista, który wyemigrował w 1980 roku. Był przeszkolony do wykonania operacji. Miał zadania w stosunku do dwóch osób. W przypadku Jerzego Giedroycia chodziło o wzniecenie pożaru w jego siedzibie w Maisons Laffitte. A wobec Reszki, czyli wobec mnie, miały być zastosowane środki chemiczne, czyli przypuszczalnie chcieli mnie otruć. Miałem wobec Vidala podejrzenia, ale on wpadł w ręce policji przy włamaniu do mieszkania jakiegoś Amerykanina. To wszystko opisane jest w aktach. Te historie brzmią dzisiaj nieprawdopodobnie, ale tak naprawdę było w tamtych latach. Smutne jest to, że państwo ponosiło taki wysiłek, zmarnowane zostały życia dziesiątek tysięcy ludzi, zmarnowane zostały wielkie pieniądze… I po co?

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał: Paweł Pietruszkiewicz